Nadesłane przez: ULA
dnia 21-09-2009 08:58
Rodzina - to słowo tak wiele znaczy dla każdego kto ją ma i kocha ją. Ile to razy używamy tego słowa i wymawiając go mamy łzy woczach lub wielką radość.
Tak wspaniale jest żyć, kiedy wszystko się układa, nie ma zmartwień, kłopotów a każdy dzień zaczyna się i kończy radośnie. Wielką jednak sztuką jest zrobić coś z niczego. Kiedy musimy martwić się o to, czy jutro dzień będzie lepszy, czy nie spotka nas coś złego, czy wystarczy pieniędzy, aby dziecku kupić potrzebną książkę itp. W rodzinie ważne jest to, aby pomimo wielu przeciwności uśmiechać się, być dla siebie wsparciem, mieć wiele miłości w sercu, nieść pomoc, gdy druga osoba tego potrzebuje.
Moja rodzina jest najwspanialszym darem jaki Bóg mógł mi ofiarować. Jesteśmy z Krzysiem 24 lata po ślubie i mamy troje dzieci: Michał – 17 lat, Ala 15 lat i Kuba 13 lat. Kochamy się bardzo mocno i wiem, że każde z nas może na siebie liczyć.
W ciągu tych lat los nas wiele razy doświadczał. W 1991 roku nagle umiera nasza 4-letnia córeczka. Diagnoza okruta - nowotwór złośliwy Centralnego Układu Nerwowego (w główce). Żyła w śpiączce ponad miesiąc iodeszła we śnie nie odzyskawczy przytomności. Czuła jednak, gdy ją odwiedzaliśmy w szpitalu, czuła naszą obecność i wiedziała, że ją kochamy.
Kiedy do niej przychodziliśmylub odchodziliśmy tętno zaczynało mocno skakać. Pomimo, że była nieprzytomna, wierzyliśmy, że się obudzi, uśmiechnie się. Niestety nie doczekaliśmy tego. Justynka odeszła w dzień, który dla wielu dzieci jest dniem radości, wyczekiwania – todzień 6 grudnia czyli Mikołajki.
Proszę mi wierzyć dla rodziców nie ma nic gorszego jak śmierć własnego dziecka, tym bardziej, że ona była naszą jedyną radością, słoneczkiem, które nagle zgasło. Serce nam rozdzierało piersi, oczy piekły od płaczu, bo nie byłokogo przytulić, pocałować. Niekiedy w takich sytuacjach malżonkowie obwiniają się ośmierć swojego dziecka. Mój mąż do końca nie wierzył, że Justynka umrze, nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Mocno mnie przytulał, tłumaczył, dodawał otuchy, wiedział, że jestem słaba, że szybko się załamuję.
Jego miłlość bardzo mi pomogła a jeszcze bardziej pomogła mi modlitwa do Matki Boskiej. Proszę mi wierzyć, że nie ma na świecie nic, co by mogło zastąpić modlitwę. Ja wiem, że w sytuacjach tragicznych, człowiek często mówi "Boże czemu to mnie spotkało". Nie chcę nikomu nic narzucać, ale dla mnie wiara i modlitwa pomagają w każdej sytuacji. Maryja zawsze niesie pomoc naszej rodzinie, z nikim tak szczerze nie rozmawiałam jak z Matką Boską i dziękuję Jej za to, że jest z nami, że gości w naszych sercach.
Po śmieric Justynki, w niecały rok, na świat przychodzi Michał. Były naprzemian łzy i uśmiechy. Michał za każdym razem, kiedy zjadł wymiotował. Znów przyszły wspomnienia o Justynce, niepokój, lęki. Wzięłam sprawy w swoje ręce. Michał został przyjęty na oddział. Wróciły przykre wspomnienia, ale wierzyłam, że tym razem wszystko skończy się dobrze.
Niestety ten sam oddział, ta sama sala co rok temu. Myślałam, że zwariuję i nie wytrzymam tego. Z pomocą przyszedł mój mąż, siedział przy jego łóżeczku, od początku do końca. Wszystko skończyło się dobrze. Michał po zabiegu (zwężenie odwziernika żołądka) wrócił cały i zdrowy do domu.
Po 2 latach na świat przychodzi Ala a po 4 Kubuś. Życie nasze było podobne tak jak w wielu rodzinach. Tylko nasza miłość była coraz silniejsza, z każdym rokiem coraz mocniej kochałam męża, był mi coraz bliższym człowiekiem, wiedziałam,że mogę na niego zawsze liczyć. Ja jestem bardziej nerwowa, porywcza. On spokojny, zrównoważony, opanowany. Życie toczyło się dalej.
I znów Michał w wieku 6 lat wymiotuje, zaczęły się bóle głowy, znów wracają te same złe myśli. Tomograf pokazał, że Michał ma migrenę z aurą. Dostał leki ale i tak co jakiś czas zdarzały się bóle głowy a do tego wymioty.
Tak mijały nam lata. W tym czasie męża zwalniają dyscyplinarnie, a co się z tym wiążę, przyszły dla nas gorsze czasy. Tak bardzo wtedy liczyła się nasza miłość, to była dla nas próba czasu.
Ile razy przytulałam go, mówiłam, że będzie dobrze,że człowiek jest ze soba na dobre i złe. Tłumaczyłam, że to cosię stało już się nieoddstanie, że człowiek nie zawsze wszystko robi dobrze.
Zbyt mocno go kochałam aby potępiać za to co się stało. Krzyś potrzebował mojej bliskości i mojego wsparcia. Proszę mi wierzyć wtedy dorabiał, gdzie się dało, jego dniówka wynosiła 30 zł.
Był taki dzień, że nie miałam na chleb. Wówczas łzy płynęly mi z oczu, ale nie chciałam, aby widziały to dzieci, które przecież wiele już rozumiały.
Po pewnym czasie przyszły lepsze dni. Krzyś znalazł pracę, dzieci podrosły, nie wymagały już takiej opieki. Zaczęły nam pomagać przy różnych pracach. Co roku obrywamy lipę, aby kupić opał na zimę i wyposażenie dla dzieci do szkoły. Ciężka to praca, ale mamy satysfakcję, że są to nasze uczciwie zarobione pieniądze.
W 2007 roku Michał traci świadomość u mnie w pracy, wygaduje niestworzone rzeczy, przyjeżdż karetka, zabiera go do szpitala. Zostajemy odiwezieni do Szpitala w Olsztynie. Znów badania, rezonas, tomograf, punkcja. Czuję, że dzieje się coś niedobrego, ale nie wiem jeszcze co. Przychodzi moment, kiedy idę do lekarza usłyszeć diagnozę. Nogi się pode mną ugięły kiedy dowiedziałam się, że Michał ma guzka w Ośrodkowym Układzie Nerwowym i padaczkę.
Kiedy wyszłam z gabinetu rozpłakałam się i myślałam „Boże jak ja mu powiem, jak powiem 15 letniemu chłopcu, że ma guza, że musimy jeszcze zostać w szpitalu”. Kiedy syn dowiedział się, wybiegł z sali i mówił "dlaczego ja, dlaczego mnie ciągle cos spotyka", "proszę Ciebie mamo, powiedz, że to nie rak, że wyzdrowieję".
Myślałam, że oszaleję, ale nie mogłam się załamywać, nie mogłam przy nim płakać, tłumaczyłam mu, że wszystko będzie dobrze.
Badania, które przeprowadzono, wykluczyły nowotwór. Co jakiś czas robimy rezonans, aby stwierdzić, czy guz nie rosnie. Michał bierze leki od padaczki i na razie jest wszystko w porządku.
Z pomocą przyszli nam wówczas koleżanki i koledzy z parcy mojej i męża oraz rodzina. Wsparli nas finansowo, modlili się za nas, zamówili Mszę Św.w intencji Michała.
Nigdy w marzeniach nawet,nie wyobrażałam sobie, że będę miała tak wspaniałą rodzinę jaką mam.
Na mojego męża zawsze mogę liczyć, wiem, że kocha mnie tak samo mocno jak ja jego. Nie wstydzimy się naszego uczucia. On często mówi, że mnie kocha, przytuli, pocałuje. Proszę mi wierzyć przez te 24 lata nie było nigdy takiej sytuacji, żeby mi ubliżył, powiedział coś przykrego co by mnie uraziło. On jest spokojnym człowiekiem, nie lubi kłamstwa, kłótni, wyzwisk ani przemocy.
Ja z każdym dniem kocham go mocniej, moja miłość do niego jest wielka, nie wyobrażam sobie innego mężczyzny przy moim boku. Dziękuję Matce Boskiej, że mi go "dała".
Dzieci mamy wspaniałe, zawsze pamiętają o naszych urodzinach, imieninach, rocznicy ślubu.
Staramy się ich wychowywać dobrze, aby wyrośli na mądrych, wrażliwych na krzywde drugiego człowieka ludzi, szanujących nie tylko siebie , ale przede wszystkim innych. Chcemy i ciągle im tłumaczymy, że pieniądz to nie wszystko, że bardziej liczy się to co człowiek ma w sercu a nie w portfelu. Chcemy, aby się uczyli gdyż w pszyszłości to oni zbiorą plony swojej nauki.
Najważniejszy dzień w moim życiu to dzień ślubu i dni kiedy na świat przychodziły nasze dzieci.
Nasze życie nie jest usłane różami, ale cieszę się tym co mam, co razem z moim mężem osiągnęliśmy: miłość, wzajemne zaufanie, zrozumienie. Okazywanie uczucia dwojga dorosłych ludzi nie jest czymś złym, nie trzeba się tego wstydzić. Pocałunki, przytulanie się miłe słowa i gesty powinny wszystkim małżonkom towarzyszć do końca ich dni.
W przyszłym roku będziemy obchodzić 25 rocznicę ślubu, czyli Srebrne Wesele. Myślę, że będzie to piękny, słoneczny dzień, taki jaki był w dniu naszego ślubu 17 sierpnia 1984 roku.